Brat przeciwko bratu
- Napisane przez Jacek Rosada
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
- Wydrukuj Email
- Skomentuj jako pierwszy!
Wielka polityka zmienia dzieje krajów i narodów. W obliczu historii losy poszczególnych jednostek, choć dramatyczne, są mało znaczące. Zwykli ludzie są tylko pionkami na szachownicy wielkiej gry. O niezwykłej historii dwóch braci, których II wojna światowa postawiła po przeciwnych stronach, opowiada Jacek Rosada - "Goniec Ziemi Wronieckiej" nr 1/2012.
Dzisiaj opowiemy o losach kilku żołnierzy Kompanii Obrony Narodowej, rodem z Wronek, walczących Niemcami we Wrześniu 1939 roku.
(…) Pierwsze Bataliony Obrony Narodowej na terenie województwa poznańskiego sformowane zostały na zasadzie eksperymentu dla zebrania doświadczeń związanych z ich formowaniem i funkcjonowaniem pod koniec 1936 roku. Ich charakterystyczną cechą było to, że bataliony i kompanie przyjmowały nazwy od miast, w których znajdowały się ich dowództwa.
Poznańską Brygadę Obrony Narodowej powołano do życia 2 kwietnia 1939 roku. Składała się ona z 8 batalionów: kościańskiego, leszczyńskiego, obornickiego, opalenickiego, poznańskiego I, poznańskiego II, rawickiego oraz szamotulskiego. W skład tego ostatniego wchodziły 3 kompanie strzeleckie: Szamotuły, Wronki i Pniewy.
Kompania Obrony Narodowej Wronki została sformowana z ludności ziemi wronieckiej. Byli to rezerwiści starszych roczników, częściowo ludzie walczący w Powstanie Wielkopolskim i wojnie polsko-bolszewickiej. Na dowódcę wyznaczony został por. Kazimierz Zaremba, a jego szefem kompanii został st. sierżant Stefan Balcerek. Bazą dla tworzącej się kompanii stał się budynek Bractwa Kurkowego na Zamościu (...)
(Wroniecka Obrona Narodowa – Dariusz Roszak, Wiesław Napierała, Wronki 1999)
W połowie września Kompania Wroniecka znalazła się w okolicach Sochaczewa. W dniu 15 września w rejonie wsi Strzelce doszło do walki, w której 1 pluton wzmocniony dwoma ckm-ami, przez zaskoczenie zlikwidował zwartą kolumnę wojsk niemieckich. Żaden z żołnierzy wroga nie uszedł z życiem, a pluton nie poniósł żadnych strat.
W tej walce szczególnie wyróżnili się dowódca 1 plutonu Wawrzyn Chojnacki i kapral Mikołaj Gogolewski - nasz główny bohater - o którego dalszych losach wojennych i konsekwencjach walki pod Strzelcami opowiada Jego bratanek, pan Henryk Gogolewski.
- Mój stryj Mikołaj należał do plutonu ciężkich karabinów maszynowych, bo taką specjalność otrzymał będąc w wojsku przed wojną. Do tego samego plutonu należeli również Wawrzyn Chojnacki - nauczyciel z Biezdrowa oraz Edmund Turkiewicz, Maksymilian Ławniczak, Edmund Cypel i Mieczysław Dąbrowski z Wronek.
Kompania cofała się w kierunku Warszawy. Pewnego dnia dowódca dywizji, pułkownik Modzyniewicz, dostał się w głupi sposób do niewoli. Działo się to pod Łęczycą. Po prostu wjechał samochodem w sam środek zgrupowania wojsk niemieckich. Gdy zabrakło dowódcy, w żołnierskie szeregi wkradł się chaos. Poszczególne oddziały zaczęły się intensywnie wycofywać w kierunku Sochaczewa. W pewnym momencie zwiad doniósł, że niedaleko ich przegrupowuje się kompania niemieckiej piechoty. Dwa karabiny maszynowe, jeden mojego stryja, drugi Wawrzyna Chojnackiego dostały rozkaz, żeby dobrze się rozstawić. I te dwa ckm-y obsługiwane przez wronczan, rozniosły w puch całą kompanię piechoty nieprzyjaciela. Wystrzelali ich co do jednego. Niestety, miało to później tragiczne reperkusje, ale o tym za chwilę. Krótko po tym wydarzeniu nasi bohaterowie dostali się w kocioł i w rezultacie trafili do niewoli. Ich kampania wrześniowa się skończyła, zakończyła się wojaczka. Jako jeńcy wojenni zostali zgrupowani na stadionie miejskim w Łęczycy, gdzie czekali na transport do obozu jenieckiego. Jednego dnia, siedząc na murawie stadionu wraz Maksymilianem Ławniczakiem stryj zauważył, że jego kolegę bacznie obserwuje niemiecki oficer i zwrócił mu na to uwagę mówiąc:
- Słuchaj, ciebie bacznie obserwuje jakiś niemiecki oficer, który idzie w naszą stronę. Ławniczak spojrzał i powiedział: - Nie oglądaj się, to jest mój brat.
Bracia walczyli przeciwko sobie
Co się okazuje. Rodzina Ławniczaków w czasie zaborów mieszkała w Niemczech. Mieli dwóch synów. Po 1918 roku wyjechali do Wronek z jednym z synów. Drugi pozostał u bardzo bogatej ciotki. Bracia rozstali się. Ten który pozostał poszedł do szkoły oficerskiej. Spotkali się po latach w bardzo nieprawdopodobnej sytuacji i nie zamienili ze sobą, jak opowiadał stryj, ani jednego słowa. Taki chichot historii i życia. Jakie były dalsze losy tego oficera, tego nie wiem (naprawdę to było trochę inaczej, o czym przeczytacie Państwo w opowiadaniu pani Teresy Babik, które publikujemy poniżej). Jeńców, w tym stryja, wywieziono do obozu jenieckiego Zampostell koło Hamburga.
We wronieckiej kompanii służył również pewien rolnik z Lisabony pod Wronkami, który wraz z innymi dostał się do niewoli. To on doniósł w obozie do Gestapo, że stryj był jednym z tych, którzy wystrzelali całą kompanię piechoty niemieckiej we wrześniu 1939 roku. Na to doniesienie Gestapo zareagowało natychmiast. Przyjechało takich dwóch zbirów w czarnych mundurach, kazali przyprowadzić stryja i straszliwie go złomotali kolbami karabinów. Gestapowcy byli pewni, że go zabili i kazali stryja pogrzebać Ławniczakowi. Traf chciał, że Ławniczak był wyszkolonym sanitariuszem i w obozie poznał się z lekarzem obozowym, profesorem medycyny. Gdy Ławniczak zorientował się, że stryj jeszcze żyje, zaczął go reanimować. Wiedział, że rany są bardzo ciężkie i sam nic nie poradzi. Zwrócił się więc z prośbą o pomoc do tego profesora. Ten człowiek posiadał w pobliżu obozu swoją posiadłość ziemską, a jak się później okazało, był członkiem Schwarz Kapelle – niemieckiej podziemnej organizacji antyhitlerowskiej. Profesor wziął stryja, który nawet doznał wgniecenia czaszki, do szpitala obozowego i tam go uratował od niechybnej śmierci.
Ponieważ stryj Mikołaj był bardzo sympatycznym człowiekiem, który dał się lubić, spodobał się swemu wybawicielowi, a że znał doskonale język niemiecki, to uczynił go swoim pomocnikiem. Pewnego dnia powiedział stryjowi:
- Mikołaj, pójdziesz na jakiś czas do mnie, do domu na rekonwalescencję.
Nie trwała ona jednak długo, gdyż ktoś doniósł znowu na Gestapo, że stryj przeżył. Musiał wrócić do obozu, by nie zdekonspirować swojego zbawcy, a w którego zgiełku łatwiej było się ukryć.
Gdy stryj wrócił do obozu, Niemcy zaczęli wysyłać jeńców do roboty na wsi. Mieli pracować w gospodarstwach, z których zabrano mężczyzn do wojska.
Wroniecka piątka
wraz z innymi jeńcami trafiła do jednej wioski i zakwaterowana została w świetlicy wiejskiej. Pilnował ich niemiecki wachman, który codziennie, wczesnym rankiem, rozprowadzał jeńców do pracy w wyznaczonych gospodarstwach. Wronczanie trafili do gospodarza, którego synowie zostali powołani do wojska. To nie był zły człowiek. Traktował Polaków tak samo jak Niemców, czego dowodem było spożywanie posiłków przy jednym stole. Na terenie Rzeszy taka zażyłość z „niewolnikami” była niespotykana, a wiadomym jest jak się do Polaków odnosili bauerzy. To było coś niezwykłego. Pozostali jeńcy jadali w chlewach w towarzystwie świń.
Stryj opowiadał o pewnym niezwykłym wydarzeniu. Gospodarz hodował bardzo dużo świń. Nasi zatęsknili do kaszanki i świeżej kiełbasy i stryj zapytał gospodarza, czy jedno stworzenie nie można by było przerobić na kiełbasiane wyroby. Niemiec na tę propozycję zareagował bardzo nerwowo, bo tego nie wolno było robić nawet Niemcom. Mówił, że nie chce trafić do obozu, bo ktoś może usłyszeć kwik zarzynanej świni i donieść na policję. Przysięgali mu, że nikt tego nie zobaczy, ani nie usłyszy. Gospodarz w końcu się zgodził i ze strachu zamknął się wraz z całą rodziną w chałupie, że w razie wpadki, cała wina spadnie na sprawców tej niesłychanej zbrodni.
A co zrobili nasi „zbrodniarze”?
Postarali się o smolne drzazgi, podpalili je i podstawili świni pod nos. Ta zaczęła wciągać do płuc smolny dym i po krótkiej chwili była tak oszołomiona, że na nic nie reagowała i cała „egzekucja” odbyła się bez jednego kwiku, a jej ofiara w całości została przerobiona na kiełbasy ku ogólnemu zadowoleniu, a gospodarz tylko głową kręcił ze zdumienia jacy to Polacy są sprytni.
Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Jeńców zabrano z powrotem do obozu i przerzucono do Hamburga, do odgruzowywania miasta po alianckich nalotach. Pojechali razem ze swoim wachmanem, z którym weszli w wielką komitywę.
Pewnego razu, za pozwoleniem wachmana, stryj oddalił się od grupy za potrzebą. Wówczas zauważył sklep z pieczywem, a o chleb codziennie się modlili. Bez pieniędzy, bez kartek na chleb, wszedł do środka i zaczął, mówiąc językiem dzisiejszej młodzieży, podrywać nie za bardzo młodą i urodziwą ekspedientkę. A, że był bardzo przystojnym i elokwentnym młodzieńcem mówiącym jak rodowity Niemiec, sklepowa zauroczona młodzianem dała mu dwa bochenki chleba błagając, żeby w razie wpadki jej nie wydał, bo by została wysłana do obozu koncentracyjnego. Stryj dał jej słowo honoru, że nic się nie stanie, schował chleby pod poły płaszcza wojskowego, jeszcze polskiego, i wyszedł ze sklepu. Nagle zauważył zbliżający się patrol żandarmerii. Wszedł do bramy którą właśnie mijał, pozbył się chleba i wyszedł na ulicę. Oczywiście został zatrzymany przez patrol i zrewidowany. Gdy zapytano go co tutaj robi powiedział, że musiał iść za potrzebą na podwórko i oświadczył, że wszystko odbyło się za zgodą wachmana, a on sam wraca do obozu. Niemcy stryjowi uwierzyli i puścili go wolno.
Pewnego dnia w obozie rozpoczęto selekcję i wybranych jeńców przerzucano statkami do Norwegii. Jak się później okazało, dowództwo obozu poprzez tę selekcję chciało się pozbyć najuciążliwszych jednostek, z których sformowano cały batalion. Wysłano ich na fiordy do ciężkiej roboty, która miała się zakończyć śmiercią wszystkich, albowiem „wybrańców” uważano za największych wrogów III Rzeszy. Oczywiście, w tej grupie znaleźli się wszyscy wronczanie. Cały batalion przewieziono statkiem do miejscowości Staffanger, gdzie znajdował się obóz położony nad długim fiordem. Do pracy przewożono ich kutrami na drugi brzeg, na miejsce pracy. Stryj opowiadał, że
Komendantem obozu był major SS
straszny bandyta i zbir, który co chwilę obniżał jeńcom racje żywnościowe, przez co straszliwie głodowali. Tutaj muszę dopowiedzieć, że polskim jeńcom bardzo dużą pomoc niosła miejscowa ludność. Norwegowie wkładali żywność w dołki wykopywane w oznaczonym miejscu przez jeńców i przykrywali ją kopczykami z kamieni.
tam osiedliśmy, to ojciec zaczął poszukiwać swojego brata poprzez Międzynarodowy Czerwony Krzyż i go odnalazł, tak, że mieliśmy z nim kontakt pocztowy. Pamiętam, że stryj prosił, żeby mu przesyłać suchary i papierosy. Tak też się działo. Gdy go przewieźli do Norwegii kontakt ten na jakiś czas się urwał. Ale stryj znał nasz adres, kontakt się odnowił i do Norwegii paczki też dochodziły.
Wróćmy jednak do naszej historii. W Norwegii, dzięki doskonałej znajomości języka niemieckiego, stryj nawiązał bliższy kontakt z jednym z wachmanów, który przed wojną ożenił się z Polką. Pewnego dnia wymienił się z owym wachmanem: za papierosy dostał kiełbasę, którą schował pod poduszkę. Gdy wrócili z robót to w obozie zaczęła się wielka rewizja. Okazało się, że ktoś włamał się do magazynu żywnościowego. Stryj był pewien, że zrobili to sami Niemcy. I tą schowaną kiełbasę znaleziono w stryjowym łóżku. Jak mi opowiadał, to w chwili znalezienia tej nieszczęsnej kiełbasy wachman zrobił się zielony ze strachu bo wiedział, że gdyby się sprawa wydała, to on w najlepszym razie wylądował by natychmiast na froncie wschodnim, co w większości równało się z wyrokiem śmierci.
Stryj z tej całej sprawy wyłgał się mówiąc, że dostał ją w paczce z Francji przysłaną przez brata. Faktem jest, że paczkę wysłał trzeci brat, który we Francji w tym czasie przebywał, ale kiełbasa była niemiecka. Niemcy uznali to wyjaśnienie za możliwe. Wachman z wdzięczności, że sprawa tak się zakończyła odwdzięczył się w ten sposób, że poinformował stryja, iż cały polski batalion nie figuruje już w żadnym spisie obozów niemieckich i, że cała polska grupa po zakończonej pracy zostanie rozstrzelana.
Po otrzymaniu takiej informacji na obóz padł
Blady strach
Zastanawiano się co dalej robić, bo niewiadomo było kiedy to nastąpi. Postanowiono więc sporządzić o tym fakcie informację i przesłać ją do siedziby Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, która mieściła się w Londynie. Ale w jaki sposób ten list wysłać. Postanowiono iść na całość. Wiadomym im było, że jeden z szyprów, który ich przewoził z obozu do pracy zna trochę język niemiecki, więc może on się zgodzi wziąć list i go przesłać do Londynu. Bali się, ale nic nie ryzykowali, bo śmierć i tak na nich czekała. Szyper bez żadnego oporu się zgodził i na drugi dzień dał znać, że sprawa jest załatwiona.
Po około 3 tygodniach, gdy wrócili z pracy, zauważyli jakieś niezwyczajne w nim poruszenie. Do obozu przyjechali trzej przedstawiciele Czerwonego Krzyża w asyście kilku gestapowców. Komendant obozu był wściekły, że sprawa się wydała nie wiedząc, kto w tym maczał palce. Jak się okazało, list ten został przesłany przez norweskie podziemie do Londynu, a reakcja Czerwonego Krzyża była natychmiastowa. Wszyscy wymienieni w piśmie jeńcy zostali na miejscu przesłuchani i dowiedzieli się, że od tej chwili mogą już być spokojni, bo są naniesieni na listę jeńców wojennych i chroni ich Konwencja Genewska.
Zbliżał się już koniec wojny. Amerykanie dochodzili do Łaby, Rosjanie do Odry. Wydano rozkaz przewiezienia jeńców statkami z powrotem do Niemiec. Więźniów zapakowano na dwa statki z norweską załogą, a Niemcy zaokrętowali się na trzecim.
To była perfidna gra Niemców
gdyż statki z jeńcami miały być zatopione przez U-booty. Stało się jednak inaczej. Na początku rejsu marynarze poinformowali swoich pasażerów, że będzie nalot, a Anglicy zostali powiadomieni, którymi statkami płyną jeńcy. Rzeczywiście nalot się odbył i zatopiony został statek z Niemcami. Statki z jeńcami wzięły nowy kurs – do Kopenhagi, bo Dania była już wolna. W tym mieście czekali na swoje dalsze losy aż do kapitulacji Niemiec.
Wiadomym im było, że pozostanie po wojnie w Danii było niemożliwe z uwagi na dekret królewski zakazujący cudzoziemcom przebywanie na terenie Królestwa po zakończeniu wojny. Stryj mógł pozostać, gdyż zaprzyjaźnił się z bardzo bogatym hodowcą koni, na których stryj się znał, gdyż przed wojną wraz ze swoim bratem Antonim byli właścicielami firmy eksportującej konie na zachód Europy, również do Danii. Stryj nie skorzystał z tej oferty myśląc, że po powrocie do kraju reaktywuje swoją firmę. Nie wiedział wtedy, jak się w Polsce zmieniło pod sowiecką okupacją. Polskich, byłych już jeńców wojennych, ubrano w nowe battle dresy, zaokrętowano i nasza piątka cało powróciła w 1946 roku do Polski, do Gdyni.
Zameldowali się w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, gdzie każdy żołnierz otrzymywał również 100 złotych na zakup biletu kolejowego do miejsca zamieszkania.
I proszę sobie wyobrazić, że nasi dzielni żołnierze zamiast pójść na dworzec kolejowy, wstąpili do pierwszej, napotkanej knajpy. Zamówili sobie po golonce (w 1946 już i jeszcze były) i secie. Przy sąsiednim stoliku „zaokrętowali” się oficerowie marynarki wojennej. Gdy nasi bohaterowie pojedli sobie i popili, to okazało się, że rachunek jest większy od posiadanej przez nich wspólnie gotówki, którą otrzymali w PUR-ze. Nie wiedzieli co robić. Wybawili ich z opresji sąsiedzi z sąsiedniego stolika, oficerowie marynarki, gdy usłyszeli, że nie mają za co wrócić do domu.
Tak zakończyła się wojaczka i tułaczka pięciu wronieckich żołnierzy Wronieckiej Kompanii Obrony Narodowej, którzy do domu powrócili pod koniec 1946 roku. Ale nie wszyscy wronczanie powrócili do domu. Część z nich wyemigrowała po zakończeniu wojny do Kanady, Afryki Południowej a nawet Australii. Mikołaj Gogolewski zmarł w 1996 roku i pochowany został na wronieckim cmentarzu.
Przypomniało mi się jeszcze jedno wydarzenia, o którym opowiadał stryj a dotyczy to jeszcze kampanii wrześniowej. Otóż, pewnego dnia złapali jakiegoś podejrzanego osobnika, bez dokumentów, którego posądzono o szpiegostwo na rzecz Niemców. Był to młody chłopak, który płacząc przysięgał, że nie jest szpiegiem, tylko się zagubił. Pad rozkaz: rozstrzelać. Nie wykonasz rozkazu - ciebie rozstrzelają. Edek Cypel zerwał się i powiedział: ja to zrobię i ze skazanym poszedł do lasu. Usłyszeliśmy strzał i Edek wrócił do nas nic nie mówiąc. Później nam powiedział, że strzelił w powietrze, a młodzieńca wypuścił wolno, bo sam nie wierzył w jego szpiegostwo.
To był mój ojciec
Pan Henryk Gogolewski w opowiadaniu o swoim stryju Mikołaju wspominał o braciach Ławniczakach, którzy podczas kampanii wrześniowej spotkali się oko w oko w obozie jenieckim. Jeden był w mundurze polskiego żołnierze, drugi w uniformie niemieckiego oficera. Zastanawiałem się jak to się stało, że bracia podczas wojny stanęli naprzeciw siebie we wrogich armiach. Rozwiązanie tej zagadki było na wyciągnięcie ręki, albowiem córką polskiego żołnierza Maksymiliana Ławniczaka jest pani Teresa Babik mieszkająca na Zamościu, która opowiada o wojennych i przedwojennych losach swojego ojca:
- Jak wspominam ojca z moich lat dziecinnych? Pamiętam do dzisiaj, chociaż wtedy miałam niecałe 5 lat, jak odprowadzaliśmy go na wojnę. Żołnierze zbierali się na Zamościu, w domu Bractwa Kurkowego i stamtąd odeszli w kierunku Szamotuł. Wroniecka Kompania zatrzymała się gdzieś za tym miastem. Po ich wyjściu, po mieście zaczęła krążyć plotka, że niedługo Niemcy wejdą do Wronek i wszystkich nas pomordują. Ludzie zaczęli uciekać, my też. Mama spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i skierowaliśmy się do Oporowa, skąd dalej mieliśmy jechać samochodami w kierunku Warszawy. Ojciec jakoś się dowiedział o naszej ucieczce. Dostał przepustkę, pożyczył rower, którym przyjechał do Wronek, ale nas w domu już nie było. Dowiedział się, że jesteśmy w Oporowie. Przyjechał, znalazł nas i mamie kazał bezwzględnie wrócić do domu i się z niego nie ruszać, bo tutaj jest najbezpieczniej dla nas. Ojciec odprowadził nas do Wronek, wsiadł na rower i odjechał na całe 6 lat.
- Historia Pani rodziny jest bardzo ciekawa. Proszę powiedzieć jak to się stało, że ojciec walczył w Wojsku Polskim a jego młodszy brat Wojciech w Wermachcie, brat przeciwko bratu?
- Zacznę od tego jak się spotkali podczas wojny. Ojciec został wzięty do niewoli gdzieś pod Sochaczewem i wraz z innymi jeńcami został przewieziony na miejscowy stadion sportowy, gdzie czekali na wywóz do obozu jenieckiego. Jak tata później opowiadał, któregoś dnia siedzący obok niego na murawie Mikołaj Gogolewski w pewnym momencie powiedział: - Patrz Mikołaj, jakiś szkop, oficer, na ciebie patrzy i idzie w naszą stronę. Ojciec podniósł głowę raz i drugi. Patrzy i nie dowierza. Spojrzał drugi raz i szepnął: - To jest mój brat. Bracia popatrzyli na siebie, nie wypowiedzieli ani jednego słowa i młodszy Wojciech odszedł. Tata mówił, że jak przez chwilę popatrzyli na siebie, to każdy z nich miał łzy w oczach. Nie mogli nawiązać kontaktu z uwagi na własne bezpieczeństwo. Ponownie spotkali się we Wronkach, ładnych parę lat po wojnie, gdyż nawiązali po wojnie ze sobą kontakt.
- Jak to się stało, że bracia nosili różne mundury?
- Moi dziadkowie jeszcze przed I wojną światową wyemigrowali do Niemiec i zamieszkali w Berlinie. Tam urodziła im się czwórka dzieci: ojciec był najstarszy, Wojtek najmłodszy, w środku dwie siostry. Dziadek był kolejarzem i zginął śmiercią kolejarza – pod pociągiem, gdy jego noga zakleszczyła się w zwrotnicy. Najmłodszy Wojtek był wtedy rocznym niemowlęciem. Babcia pozostała sama z czwórka dzieci.| We Wronkach, na Zamościu, mieszkała siostra dziadka, która mimo, że miała dwójkę swoich dzieci, wzięła najstarszego, czyli mojego ojca, na wychowanie do siebie. Nie było to trudne, gdyż wtedy mieszkali w jednym kraju, albowiem Polska była jeszcze pod zaborami. Ojciec przyjechał do Wronek, tutaj poszedł do polskiej szkoły, wyuczył się zawodu rzeźnika u Straszewskich, a gdy Polska odzyskała niepodległość przyjął polskie obywatelstwo, bo z tytułu urodzenia był Niemcem. Tata chciał koniecznie służyć w polskim wojsku.
Po zdobyciu zawodu i otrzymaniu obywatelstwa, ojciec wyjechał do pracy do Francji. Tam go znalazł list ciotki informujący, że został powołany do służby wojskowej. Wrócił natychmiast do kraju, żeby odbyć służbę wojskową. Po jej ukończeniu ożenił się i pozostał we Wronkach. Pozostałe rodzeństwo było wraz z matką w Berlinie. Brat ojca poszedł do szkoły oficerskiej.
Ojciec trafił do stalagu pod Hamburgiem. Ponieważ w polskim wojsku przeszedł kurs sanitariusza oraz doskonale znał język niemiecki, w obozie również został sanitariuszem, a później asystentem lekarza obozowego, profesora medycyny, który zaopiekował się pobitym Mikołajem Gogolewskim.
- Ojciec opowiadał o tym zdarzeniu?
- Tak, mówił, że gestapowcy tak go skatowali, iż robił wrażenie martwego i kazali pochować we wspólnym grobie. Ojciec znalazł go w dole pod trupami gdy zauważył, że jeszcze żyje. Wraz z panem Chojnackim wyciągnęli ojca z dołu, bo inaczej zakopali by go żywego. Uratowali go wraz z lekarzem obozowym, którego ojciec poprosił o pomoc. Po wojnie, gdy pan Mikołaj mnie spotykał, to zawsze mówił: - Tereniu, to dzięki twojemu ojcu jeszcze żyję.
- Czy ojciec miał w obozie jakieś problemy z racji swojego miejsca urodzenia?
- Olbrzymie. Miał koniecznie z powrotem przyjąć obywatelstwo niemieckie, bo tam był urodzony i tam mieszka jego rodzina. Ojciec kategorycznie odmawiał, odpowiadał, że jest Polakiem. Za te odmowy był kilka razy pobity, ale go nie złamano. Później miał lepiej. Dali mu wreszcie spokój, został też tłumaczem obozowym. Ojciec zawsze mówił, że jest Polakiem tak jak jego rodzice, a miejsce urodzenia nie gra roli. Brat i siostry języka polskiego nie znały. Powiem też, że rodzina po wojnie namawiała ojca do powrotu do Niemiec. Również odmówił.
- Czy po wojnie ojciec miał kłopoty z Urzędem Bezpieczeństwa?
- O dziwo - nie. Bezpieka gnębiła za to mojego męża w latach osiemdziesiątych, za wmurowanie dwóch tablic na kaplicy cmentarnej. Ale to już jest inna historia. Tyle pamiętam z opowiadań ojca.
Maksymilian Ławniczak zmarł w 1964 roku w wieku sześćdziesięciu lat.
- Dział: Z archiwum prasy regionalnej
- Czytany 5654 razy