Na rykowisku

O godzinie 5.00 drażniący dzwonek alarmowy w telefonie wyrywa mnie ze snu. Natychmiast włączam tzw. „drzemkę” i oczywiście zasypiam, aż żona - z uzasadnionymi pretensjami - budzi mnie tym razem skutecznie: - „Człowieku dajże nam spać”! Tak delikatnie nie było, ale wiecie - cenzura. Patrzę na zegarek a tu już 6.00 - trochę późno. Chyba już czas wybrać się na jakiś pchli targ i kupić sobie stary, ale porządny budzik - taki, jaki miałem kiedyś, bo tylko ten potrafił mnie postawić na nogi. Wypijam szybką kawę, zakładam kalosze, nieprzemakalne spodnie, polar, aparat na szyję i pędzę do lasu. Celem dzisiejszego spaceru jest ogromna i przepiękna leśna polana.

   Mam nadzieję spotkać tam Księciunia - tak nazywam żartobliwie jelenia, ponieważ jest to dostojne i szlachetne zwierzę. Właśnie zaczyna się rykowisko i dzień wcześniej wydawało mi się, że właśnie z tej polany słychać ryki jeleni, ale echo w lesie potrafi nieźle zmylić. Do polany mam około kilometra. Idę pewnie, lecz staram się być cicho, a oczy mam dookoła głowy. Jeleń potrafi przemieszczać się w poszukiwaniu łani nawet kilometrami. O właśnie! Muszę zaznaczyć, że często ludzie mylą łanie z sarnami. Otóż sarna to osobny gatunek, gdzie samiec to rogacz lub kozioł, a samica to koza. U jeleni szlachetnych natomiast samiec to byk a samica to łania.
   Ruszamy dalej. Trzeba być ostrożnym, ponieważ już wiele razy się zdarzało, że rozpędzony, naładowany chucią samiec swym wielkim porożem poranił, a nawet zabił człowieka. Po drodze udało mi się zrobić kilka fotek danielom i dzięciołowi dużemu. Po chwili zobaczyłem gęsty, ciemny las, który przyprawiał o gęsią skórkę, ale ja lubię takie emocje i z duszą na ramieniu, przepełniony żądzą przygód zapuściłem się w jego gęstwinę. Każdy szelest, odgłos skrzypiącego drzewa sprawiał, że włos na głowie mi się jeżył, ale cały czas trzymałem aparat w gotowości. W lesie tym było ponuro, strasznie a zarazem tajemniczo - napięcie podkręcał dodatkowo odgłos kruka.
   Niestety zawiodłem się - nic się takiego nie stało - nie przebiegł mi przez drogę żaden dziki zwierz, nie przeleciała nad głową spłoszona sowa, nie stanął patrząc mi groźnie w oczy wielki odyniec, nie wplątał mi się we włosy nawet żaden malutki nietoperz (oczywiście to jest mit z tymi nietoperzami). Za to na końcu ścieżki ujrzałem przenikliwe światło... Poczułem się jak zagubiony Tomek Sawyer, który w końcu dostrzegł wyjście z jaskini. Byłem strasznie ciekawy, co też tam jest w tej jasności. Gdy się zbliżałem, już wiedziałem, że dotarłem do owej polany - tylko w innym miejscu niż zamierzałem. Widok był niesamowity. Promyki porannego słońca przedzierające się przez konary starych dębów tworzyły złote lasery rozproszone we wszystkich kierunkach, podświetlając na żółto, pomarańczowo i czerwono mgłę rozciągającą się na całej polanie.
   Nagle usłyszałem donośne ryki jeleni. Dochodziły jednak z gęstwiny na bagnach, na które wcale nie miałem zamiaru się udać. Postanowiłem pochodzić trochę po polanie, a następnie skierować się w okolicę Jeziora Dzwonowskiego, skąd również docierały do mnie ryki. Polana wyglądała cudownie. Wstające słońce malowało kolorowo, otaczający mnie, świat. Tajemnicza mgła unosiła się nad wysokimi trawami, otulonymi przez pajęcze nicie, na których wisiały rozświetlone kropelki rosy. Zafascynowany tym cudem, zobaczyłem jak przeprawia się przez rzeczkę, płynącą środkiem polany, młoda sarna. Przez cały ten czas robiłem zdjęcia, ale prawdziwa przygoda miała mnie dopiero spotkać.
   Gdy szedłem, najciszej jak tylko pozwalała mi na to wysoka trawa, nagle przemknęło mi coś przed oczami - coś rudego. Byłem pewien, że to sarna lub daniel mnie zauważył i kryje się w trawie. Szybko przedostałem się w miejsce, gdzie trawa była skoszona (na polanie leżały bele siana, które z dziećmi dla zabawy nazywamy bizonami) i patrzę, a tu - kilkanaście metrów przede mną - idzie lis! W swej kolekcji nie miałem jak dotąd zdjęcia lisa i to jeszcze z tak bliskiej odległości. No, więc aparat przykładam do twarzy i bach, bach, bach - „walę” seriami zdjęcia w nadziei, że choć jedno wyjdzie ostre, ponieważ ręce od emocji całe mi drżały. Nie wiem czy ten rudy urwis był przygłuchawy, ale nie usłyszał głośnego dźwięku migawki. Coś jednak zaczynał podejrzewać, bo przystanął i spojrzał gdzieś w dal, a ja cały czas robiłem zdjęcia - tym razem jego profilu. Ponieważ chciałem, by spojrzał mi w oczy, a konkretnie w szkło obiektywu, zacmokałem delikatnie... Dopiero wtedy spojrzał na mnie i zgłupiał do reszty, nie ruszając się przez kilka sekund, co natychmiast skrzętnie wykorzystałem. Gdy się ocknął, porzuciwszy zdumienie, zaczął zwiewać na drugą stronę polany, przez rzeczkę i do lasu. Ja cały czas „fociłem”. Byłem przeszczęśliwy, a serce waliło mi strasznie od przeżytej przygody, która - jak się później okazało - nie miała być ostatnią.
   Kierując się w stronę Jeziora Dzwonowskiego, udało mi się znaleźć kilkanaście zdrowych grzybów - sów, które włożyłem do przezornie zabranej torby foliowej. Mówię wam, wieczorna kolacja po takim kilkugodzinnym spacerze była przednia. Podczas dalszej wędrówki spotkałem jeszcze kilka kozłów sarny i danieli. Wielkie czarne kruki, które towarzyszyły mi krążąc nad głową, krakały głośno. Może chciały ostrzec jelenie przed nadciągającym intruzem? Wysoko na niebie usłyszałem piski drapieżnych ptaków. Była to para kołujących myszołowów. Las był systematycznie ostukiwany przez różne gatunki dzięciołów, a z koron drzew spadały na mnie orzechy laskowe i szyszki, upuszczone przez krzykliwe sójki. Dosłownie pełny zwierzyniec, lecz po moich jeleniach ani śladu.
   Gdy dochodziłem już na mokradła poprzedzające jezioro, usłyszałem znowu potężny ryk. Wstrzymałem oddech i postanowiłem wejść na mokradła porośnięte dość gęsto olchami i brzozami. Wtedy je zobaczyłem. Byłem trochę zdziwiony, bo najpierw powoli szła łania, a tuż za nią spokojnie szedł ON - właściciel imponującego poroża. Nie tak sobie wyobrażałem rykowisko, choć widok zapierał dech w piersi. Niestety, z powodu sporej odległości i drzew, które skutecznie myliły autofokus obiektywu, nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia - bywa i tak. Nie szedłem już za nimi dalej, nie wiem - może z trwogi, a może po prostu nie chciałem im przeszkadzać w miłosnych uniesieniach. Zobaczymy za tydzień, gdy rykowisko rozkręci się na całego, a ja tym razem nie będę ich śledzić, tylko zaszyję się cichutko pod jakimś dębem i cały podekscytowany będę na nie czatować. Na pewno się pojawią. Teraz już wiem, gdzie na nie czekać…

Ostatnio zmienianypiątek, 25 wrzesień 2015 16:07
  • Oceń ten artykuł
    (4 głosów)
  • Dział: Felietony
  • Czytany 5240 razy

Z wykształcenia informatyk, na co dzień zajmuje się prowadzeniem sklepu wędkarskiego. Uwielbia kontakt z przyrodą. Wędkuje, chodzi po łąkach, lasach i obserwuje naturę. Dzięki dużej cierpliwości i wrażliwości, dostrzega to co umyka innym. Swoje niezwykłe spotkania z przyrodą - z dużym powodzeniem - zatrzymuje w fotograficznym kadrze. Wspaniały gawędziarz. Chętnie dzieli się swoją wiedzą, doświadczeniem i wrażeniami na łamach poznańskiego pisma "Tu Naramowice", ogólnopolskiego czasopisma "Poznaj Swój Kraj" oraz na portalu wielkopolska-country.pl, zarażając innych swoją przyrodniczą i turystyczną pasją.

Skomentuj

Powrót na górę
Nasz portal wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na wykorzystywanie plików cookies w zakresie odpowiadającym konfiguracji Twojej przeglądarki. Więcej o naszej Polityce prywatności