Logo
Wydrukuj tę stronę

Robinsonowie z Puszczy Noteckiej

Śladem mieszkańców Puszczy Noteckiej, którzy wybrali spokojny tryb życia z dala od ludzi, wyruszył Jacek Rosada - "Goniec Ziemi Wronieckiej" nr 6/2007.

   Któż z nas nie przeżywał w okresie wczesnej młodości przygód Robinsona Crusoe na bezludnej wyspie. I na pewno każdy z czytających zastanawiał się, ale już w dorosłym życiu, jak można żyć w samotności - bez sąsiadów, od których można pożyczyć trochę soli, bez kolegów, bez znajomych na co dzień. Tym, którzy się zastanawiają czy to jest możliwe odpowiadam - a jednak jest.
   Gdy ktokolwiek wczyta się w dane demograficzne wronieckiej gminy, zauważy, że w naszej gminie jest wiele miejscowości, o których prawdopodobnie większość wronczan nie słyszała i nie ma pojęcia, gdzie ich należy szukać. I właśnie w tych małych mieścinach, a właściwie - osadach, żyją ludzie z daleka od świata. O Dębogórze, Lutyńcu, Maszewicach, Szostakach czy Tomaszowie słyszało niewielu i właśnie niewielu w nich mieszka.
  Pewnego majowego popołudnia wybrałem się do Puszczy w poszukiwaniu wronieckich Robinsonów. Ciekawiło mnie jak oni żyją na co dzień, jak dają sobie radę z dowozem dzieci do szkoły, czy się nie boją mieszkać w samotności? Drogą leśną biegnącą do Rzecina dojechałem do Lutyńca,  gdzie samotnie, w leśniczówce mieszka z żoną i córką pan leśniczy Tomasz Grupa. Szczęśliwie zastałem go w domu, gdyż akurat kończony jest remont budynku, w którym zamieszkuje:

 - Mieszkamy tutaj już piętnasty rok i nikt z nas nie ma zamiaru się wyprowadzać z własnej woli, mimo wielu trudności chociażby z dojazdem żony do pracy we Wronkach i córki do szkoły. Jest to związane z koniecznością utrzymywania dwóch samochodów, co jak wiadomo jest bardzo kosztowne. Do lasu przeprowadziliśmy się „dobrowolnie”, albowiem bardzo lubimy ciszę i spokój. Zimą też nie jest najgorzej, ale jak pięknie. Czy się boimy mieszkać w samotności? Ja nigdy nie byłem strachliwy, żona również. A w nocy naszego spokoju pilnuje pies, owczarek niemiecki, który jest czujnym i wiernym przyjacielem. Na szczęście, jak dotąd, nie mieliśmy żadnych niemiłych przygód i mam nadzieję, że tak będzie dalej. Córka we Wronkach ma dwie babcie, więc w razie czego ma się gdzie przytulić. Do miasta bym nigdy nie wrócił. W roku ubiegłym, podczas generalnego remontu leśniczówki, zmuszeni byliśmy przez parę miesięcy mieszkać we Wronkach, w bloku, i to naprawdę nie było nic przyjemnego.

   Podziękowawszy panu Tomaszowi z rozmowę, przez las - drogą wskazaną przez leśniczego i z duszą na ramieniu, że zabłądzę w głuszy - udałem się na poszukiwanie miejscowości Maszewice,  którą jakoś znalazłem. Samotnie stojący dwupiętrowy budynek w pobliżu torów kolejowych. Cisza i tylko tę ciszę przerywa jazgot psa oraz, od czasu do czasu, turkot przejeżdżającego pociągu. Niewidoczny dla oczu przechodnia pies musi być duży, gdyż szczek jest potężny. Wchodzę na podwórze na własną odpowiedzialność, o czym informuje tabliczka zawieszona na furtce. Żywej duszy nie widać, aż nagle w drzwiach pokazuje się kobieca sylwetka. Pytam się czy możemy porozmawiać. Wahanie, lecz moja przyszła rozmówczyni po chwili jakoś się przemogła:

- W tym budynku mieszkają 2 rodziny, każda z jednym dzieckiem, i starsza pani - wdowa. W sumie mieszka nas tutaj siedmioro. My już 15 lat, a starsza pani ponad czterdzieści. Jak dajemy sobie radę? Jak ktoś ma samochód to wszędzie dojedzie, a ponadto są też rowery dla zdrowia i poprawienia kondycji.Do Mokrza mamy 2 kilometry - niewiele. Tylko najgorzej jest z drogą od domu do szosy. Jest to droga leśna, która została rozjechana przez ciężkie pojazdy wywożące drewno z lasu, a Nadleśnictwu nie chce się jej naprawić. Sami musimy dawać sobie z tym radę, gdyż żadne prośby nie skutkują. Gmina również nie zwraca na nas uwagi. Na pewno w Ratuszu nie wiedzą, gdzie te całe Maszewice się znajdują. Tak dalej nie może być. Pyta pan jak żyjemy? Żyjemy normalnie, tak jak inni ludzie - z tym, że przez cały rok jesteśmy na wakacjach, na luzie. Czy się boję? Może troszeczkę, ale mamy wspaniałego psa, który w nocy biega po obejściu i nie życzyłabym nikomu, aby znalazł się z nim sam na sam. Jak się nazywam? Koniecznie chce pan wiedzieć? Krystyna Tomczak, ale proszę nie mówić, że kobieta z lasu, a ten pan co siedzi na ławce to mój mąż, Tadeusz.

   Kolejnym punktem docelowym jest leśniczówka Tomaszewo.  Jak do niej dojechać bardzo długo mi tłumaczył pan Tadeusz. Jadę w ciemno. Dojechałem. Przed wjazdem do leśniczówki zauważyłem pamiątkowy kamień.  Znów dopisuje mi szczęście, bo gospodarze są w domu - państwo Mariusz i Jolanta Kaczmarkowie z  9. letnim synem i 4,5. letnią córką:
 
- Najbliższy sąsiad mieszka 4 km od nas, najbliższy sklep - 8 km, szkoła w Chojnie - 10 km, stacja kolejowa w Mokrzu - 4 km. Żona dojeżdża do pracy na zmiany do szpitala w Poznaniu - jest położną w klinice na Polnej. Syna dowożę do szkoły w Chojnie, a gdy żona pracuje na pierwszą zmianę, to zabieram również córkę do opiekunki. Mieszkamy tutaj od 1999 roku. Mieszkamy z wyboru, a nie z przymusu. Zawód, pracę i miejsce zamieszkania wybrałem świadomie, a żona jest córką leśniczego - przyzwyczajona do życia na odludziu. Wiem, że czasami ma kryzys, ale o wyprowadzce stąd nie myśli. Ciemną stroną naszego życia jest konieczność posiadania dwóch samochodów, na utrzymanie których wydajemy prawie 1/3 naszych miesięcznych dochodów, ale nie jest to kaprys tylko potrzeba. Zarówno ja, jak i żona, nie moglibyśmy już mieszkać w mieście. Jak dłużej przebywam w mieście, to od razy boli mnie głowa. Nie tęsknię również za sąsiadami, aczkolwiek prowadzimy ożywione życie towarzyskie, gdyż rodzina i znajomi przyjeżdżają do nas bardzo chętnie. Czy boimy się mieszkać w takim odosobnieniu? Nie. Choć raz, gdy mieszkaliśmy jeszcze na leśniczówce w Mokrzu, przeżyliśmy  taką sytuację, jaką pokazuje się w filmach grozy. Było to na jesieni 1998 roku, tuż przed Wszystkimi Świętymi. Około północy ktoś zapukał. Gdy przez zamknięte okno spytałem o co chodzi, odpowiedział, że szuka ratunku. Jego sylwetkę, zakapturzoną, widziałem przez szybę. Chciał, by go wpuścić do domu, bo go napadnięto. Gdy zapytałem czy wezwać pogotowie i policję odpowiedział, że policję nie, co mnie zastanowiło i powiem szczerze, że wtedy przestraszyliśmy się, bo jego głos był bardzo niewyraźny. Zakapturzona sylwetka, ciemno, wiatr i deszcz czyli pogoda jak z filmu o wampirach. W pewnym momencie nieznajomy odszedł od okna, lecz po chwili zapukał do drzwi, prosząc o szklankę wody. Wtedy była jeszcze czynna całodobowo stacja kolejowa w Mokrzu, więc powiedziałem, żeby tam poszedł. Tam jest woda i telefon, z którego może skorzystać. Odszedł, aby wrócić po jakimś czasie. Wtedy powiedziałem, że wzywam pogotowie i policję, na co się teraz zgodził. I o dziwo, zadziałał nieczynny od wielu dni telefon, który porządnieje tylko jak jest sucho. Policja przyjechała bardzo szybko. Okazało się, że ów człowiek, który się do nas dobijał, usiłował popełnić samobójstwo podcinając sobie nożem gardło od ucha do ucha, ale nie tak do końca, gdyż nie uszkodził sobie żadnej głównej arterii. To że przeżył, zawdzięczać może również chłodnej pogodzie jak i temu, że nagle zachciało mu się żyć. Był to młody człowiek leczący się z szpitalu psychiatrycznym w Poznaniu.

Największa jednak niespodzianka była przede mną, gdyż okazało się, że panią Jolę - żonę mojego rozmówcy - znam od dawna, bo jako mała leśniczanka w Białej była koleżanką moich córek.

- Ja przyzwyczaiłam się do życia w osobności - mówi pani Jola - gdyż jestem dziewczyną z leśniczówki. W mieście spędziłam kilka lat i uważam, że jest ono mniej bezpieczne niż życie u nas w leśniczówce. Najbardziej uciążliwym jest dojazd, bo dojechać trzeba wszędzie, a nieposiadanie sąsiadów ma również swoje plusy i to ogromne. Nikt nam nie zwraca uwagi, że na przykład radio gra za głośno. Dzieci również są zadowolone, bo mają ogromne podwórko do zabawy. Kontakt z rówieśnikami mają przed południem, a rzadko się zdarza, że jakikolwiek weekend spędzamy samotnie i - wbrew pozorom - u nas dzieje się więcej niż gdzie indziej.

   Z Tomaszowa do Dębogóry żabi skok, tylko 8 kilometrów prostą i dobrą drogą,  a tam wraz z rodziną mieszka leśniczy - pan Zdzisław Wiśniewski, który z początku przyjął mnie bardzo nieufnie twierdząc, że nie jest upoważniony do udzielania jakichkolwiek wywiadów. Gdy mu wyjaśniłem, że sprawy służbowe mnie nie interesują, bo o nich mogę dowiedzieć się w nadleśnictwie, zmienił radykalnie swoje nastawienie i chętnie zasiadł do rozmowy:

- Mieszkamy tutaj z żoną i dziećmi, które są już dorosłe, od 1982 roku i chwalimy to sobie wszyscy. Do najbliższej miejscowości, którą są Miały, mamy 3 kilometry. Jak dzieci były małe, to woziłem je właśnie tam do szkoły i czasami biedulki musiały na mnie długo czekać w świetlicy, gdy była pilna praca w lesie. To je jednak nie zraziło, gdyż wszystkie mają zamiłowanie przyrodniczo-leśne i wbrew moim przestrogom kształcą się w tym kierunku. Mieszkając na takim odludziu należy być przygotowanym na to, że nikt nam tutaj nie pomoże tak od razu, a dotarcie do leśniczówki podczas dużych opadów śniegu jest naprawdę bardzo trudne. Bardzo nas deprymuje to, że służby ratownicze nie za bardzo wiedzą jak do nas dotrzeć, gdzie nas szukać i były takie przypadki, że musiałem im wyjeżdżać naprzeciw. Za miastem nie tęsknimy, choć żona lubi od czasu do czasu wyjechać na zakupy. Wie pan, od chwili reformy administracyjnej 1984 roku zrobiło się u nas bardzo śmiesznie bo sołtysa mamy w Rzecinie, szkołę w Miałach, Urząd Gminy we Wronkach a parafię w Pęckowie (gmina Wieleń - przyp.red.). Gdy w jakimkolwiek urzędzie podaję swoje dane, to urzędnicy są bardzo zdziwieni taką sytuacją. Czy się boimy tutaj mieszkać? Nie, bo jak dotychczas nic złego się nie stało. O ucieczkach więźniów jesteśmy informowani. Bardzo często spotykamy się z przypadkami zabłądzenia w lesie ludzi, szczególnie grzybiarzy. Pomagamy im jak możemy, ale ludzie są różni. Zdarzyło mi się przenocować raz grupę grzybiarzy, którym uciekł autokar - 16 osób, w tym małe dzieci. Nakarmiłem ich, przenocowałem, zawiozłem na stację kolejową w Miałach i kupiłem wszystkim bilety kolejowe, bo byli bez niczego. Obiecali odwrotnie przesłać pożyczone pieniądze i na ich zwrot czekam już kilka ładnych lat. Ale ja się tym nie zrażam, gdyż my, ludzie z puszczy, musimy zbłąkanym pomagać, bo do kogo pójdą o pomoc? Uważamy to za swój obowiązek.
   Opowiem panu jeszcze jedną, bardzo dla mnie śmieszną sytuację. Pewnej nocy, około godziny 3.00, ktoś zapukał do drzwi. Otwieram i widzę parę - małżeństwo, które pyta mnie jak dojść do stacji kolejowej. Mówię, że najlepiej do Miałów, bo się nie zgubią. Wzdłuż drogi biegnie linia telefoniczna i jest tylko 3 kilometry. To oni pytają jak dojść do Mokrza. Odpowiadam, że do Mokrza jest 12 kilometrów i trzeba iść przez las. Podziękowali, napili się mleka, o które poprosili i jak zamykałem drzwi to usłyszałem, jak pani mówi do swojego towarzysza: - jeżeli on mówi, że do Miałów jest 3 a do Mokrza 12 kilometrów, to na pewno jest na odwrót. Jak to usłyszałem, to się wściekłem. Wyskoczyłem z domu i mówię: - ludzie, to ja was goszczę u siebie i mówię gdzie macie iść, a wy mi nie wierzycie! Do Miałów jest naprawdę 3 kilometry a do Mokrza 12 i trzeba iść przez las. Poszli, a los tak chciał, że nazajutrz jechałem do pracy przez Mokrz i co widzę - owa para siedzi na ławce dworcowej. I tak się zdarza.

   Z Dębogóry biorę kurs na Gogolice, gdzie mieszka pięcioro ludzi w dwóch istniejących tam domach. Niestety nikogo, mimo otwartych na oścież drzwi, nie zastałem i nie pomógł mi w odnalezieniu żywej duszy dość głośny klakson samochodu. Przeczekałem około 30 minut i nic, więc udałem się w dalszą podróż, biorąc kierunek na miejscowość o nazwie Smolarnia, gdzie w jedynym domu mieszka leśniczy pan Piotr Czerwiński wraz z żoną i trójką dzieci:
 
- Mieszka nam się wspaniale a jedynym utrudnieniem jest dojazd. Do najbliższej miejscowości o nazwie Marylin mamy 4 kilometry. Dzieci do szkoły dowozimy do Chojna, a zakupy robimy w Miałach. Żeby było śmieszniej, to adres kodu pocztowego mamy z Drawska, czego czasami nie mogą zrozumieć urzędnicy, szczególnie z powiatu. W gminie jest trochę lepiej, ale nie zawsze kierowcy służb ratunkowych znają drogę do nas czy innych leśniczówek. Ostatnio leśniczy prowadził pogotowie do Gogolic. Uważam, że wszyscy kierowcy tych służb powinni być obwiezieni po puszczy, by wiedzieli gdzie jechać w razie potrzeby. Wbrew pozorom nie jesteśmy samotni, a przez lato mamy więcej gości niż ludzie w mieście, albowiem mamy dużą rodzinę, z którą utrzymujemy bliskie więzi i mile są u nas widziani. Wyprowadzić się stąd, ani ja oni żona i dzieci byśmy nie chcieli, bo tutaj mieszka i żyje się wspaniale. Bać się, to się jeszcze nie bałem chociaż ludzie stukają do drzwi bardzo często, po prostu gubią się w lesie i nie wiedzą dokąd iść.  Ostatnio wyciągałem o północy samochód, który ugrzązł w błocie. I tak się zdarza, a pomóc trzeba. To jest nasz obowiązek.
   Pyta się pan jak dojechać na Szostaki? To jest już naprawdę wroniecki koniec świata, a bardziej interesuje się mieszkającymi tam ludźmi gmina Sieraków niż Wronki. Należy jechać na Marylin, później Piłkę i skręcić po paru kilometrach w lewo.

   Pojechałem,  ale i tak nie dojechałem, bo się po prostu pogubiłem w plątaninie leśnych dróg. Muszę przyznać, że taka wycieczka po puszczy jest bardzo pouczająca, szczególnie dla nas, mieszczuchów, a wronieckich Robinsonów podziwiam. Trzeba być naprawdę twardzielem, aby żyć z dala od innych.  A mówi się, że człowiek jest zwierzęciem stadnym. To jest nieprawda.                        

Ostatnio zmienianypiątek, 13 luty 2015 18:39

Skomentuj

Wielkopolska-country.pl 2015-2017 All rights reserved.