Niedzielna kawa u państwa Przybylaków w leśniczówce
- Napisane przez Renata Zychla
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
- Wydrukuj Email
- Skomentuj jako pierwszy!
Leśniczówki kojarzą nam się zwykle z odosobnionymi miejscami, usytuowane gdzieś w głębokim lesie, na skraju wsi. Tymczasem spotkać je można także w wielkich miastach. Jedną z poznańskich leśniczówek odwiedziła Renata Zychla - "Tu Naramowice" 2012 nr 3 i 4.
Czy trafili Państwo kiedyś na ulicę Bożywoja i mijali niewielki, parterowy budynek z tabliczką „Leśniczówka miejska”? Widzieli Państwo podwórko, po którym biega pies, przechadza się wielki półdzik Józio, gulgocze perliczka i hałasują kury? Wybraliśmy się tam z Maćkiem niedzielnego popołudnia. Wewnątrz leśniczówka wygląda dokładnie tak, jak się tego spodziewaliśmy - jak z lektur dzieciństwa: niskie stropy, ściany zawieszone porożami, kolekcje motyli. Ze starych zdjęć spoglądają na nas przodkowie, których nazwiska znajdziemy na drzewie genealogicznym, wiszącym obok. Rodzina Przybylaków mieszka na Naramowicach od wielu, wielu lat. Siadamy do kawy i murzynka z przedstawicielami trzech pokoleń tej rodziny. Pani Łucja i pan Ludwik, ich syn Marcin z żoną Kasią i Karol - dwunastoletni wnuk. Uściślijmy: jeden z pięciorga wnucząt.
- Ile lat ma leśniczówka? - zagajam.
- Jako budynek? Ponad 150 lat! - mówi pani Łucja. - Niech pani patrzy na te stropy. Są zupełnie inne niż się dzisiaj buduje. Niskie i półkoliste. I tych półkolistych łuków jest kilka!
- Wydaje mi się, że to był rok 1868, kiedy ją wybudowano - wtrąca pan Marcin. - I nie była jeszcze wtedy leśniczówką. Wtedy jeszcze nie było tu nawet lasu, cha, cha!
- A państwo kiedy tu zamieszkali? - pytamy z Maćkiem.
- Ja w 1938! - woła skwapliwie pan Ludwik, a pani Łucja ze śmiechem dodaje - Bo mąż się wtedy urodził, w tym pokoju! Tak, tak. Tu wtedy stały dwa duże łóżka, o, jeszcze z siennikami wypchanymi słomą!
- Mój ojciec też był leśniczym, ho, ho, przed wojną - ciągnie pan Ludwik - Jego zdjęcie może pani zobaczyć na ścianie. - Wtedy było w okolicy ledwo parę budynków. I parę na Rubieży. Śmialiśmy się, że tu nawet gęsi zawracają.
- Dziadkowie dożyli sędziwych lat. - mówi uśmiechnięta pani Kasia(synowa). Babcia miała 93 lata, a dziadek 91. Dziadek Przybylak też miał na imię Ludwik, babcia była z domu Dworniczak. Dom Dworniczaków stoi jeszcze na Naramowicach. Zresztą przed wojną wiele pól należało do dziadka Dworniczaka. Ale potem, wiadomo… w nowym systemie…
- Kiedyś, przed pierwszą wojną, tutejsze lasy należały do von Treskowów. - wyjaśnia pan Marcin. - Jeszcze za czasów pruskich miały być rekreacyjną otuliną miasta Poznania. Plany były takie, że mieszkańcy mieli tu przyjeżdżać z miasta na pikniki.
- A las nad Wartą sadzony był w 1931 roku. Mój ojciec sadził ten las! - podkreśla ze zrozumiałą dumą pan Ludwik.
- A potem, po wojnie, wszyscy sadziliśmy! - uzupełnia pan Marcin - I dziadek, i tata, i ja!
- I Kasia też! - przypomina pani Łucja.
- Coś takiego! Czyli to rodzinie Przybylaków zawdzięczamy las na Naramowicach! - wołam wesoło. A ty, Karolku, też chciałbyś zostać leśnikiem?
- Ja bym chciał! - określił się Karolek.
- Tatuś, dolać ci kawy? - pyta pani Kasia, a jej teściowa namawia nas na dokładkę ciasta, z czego skwapliwie korzystamy. Murzynek jest pyszny.
- W czasie wojny przyszli tu Rosjanie. - wspomina dalej pan Ludwik. - Acha, bo najpierw, za Niemców, to leśniczówka normalnie pracowała, leśniczy był im tak samo potrzebny… No więc, jak Rosjanie już weszli w czterdziestym piątym i przeprawili się przez Wartę, to wpadli tu do nas do domu i pierwsze, co zrobili, to puścili serię po szafie, bo myśleli, że tam są schowani Niemcy. Cha, cha! Najpierw strzelali, a potem dopiero wyjaśnili. Cha, cha! No, teraz można się z tego śmiać, ale wtedy wesoło nie było. A jeden ranny Rosjanin kurował się nawet u nas jakiś czas. I niestety, chował po kieszeniach wszystkie szklane świecidełka, które znalazł.
- Po Niemcach została lornetka. Jak uciekali, to zgubili i do dzisiaj mam ją schowaną na pamiątkę. - opowiada pani Łucja - A po Ruskach, cha,cha, zostały włazy na słupy!
- Co zostało?? - nie rozumiemy.
- Tutaj szły trzy linie telefoniczne napowietrzne. - wyjaśnia pani Łucja. - I żeby coś naprawić, musieli wejść na słup i wtedy doczepiali do butów takie półokrągłe jakby nasadki, z zębami pośrodku i na końcu, którymi się wbijali i mogli się zapierać, wchodząc na słup. Taki patent!
- Coś jakby raki na buty do wspinaczki… - kojarzy Maciek. - Tyle że nie do chodzenia po lodzie, a po słupie, cha, cha!
Pani Kasia czujnym okiem sprawdza, czy nasze filiżanki są pełne kawy, a pani Łucja, uciszywszy kręcącego się psa, wraca do wspomnień.
- Mój teść to w ogóle był taki, że wszystko chował na pamiątkę, szczególnie to, co było stare. Jak w końcu te słupy telefoniczne zlikwidowano, to namawiał mnie do schowania tych białych, porcelanowych kielichów. „Szanuj to, Uta!” – mówił. A mąż się ze mnie śmiał. I Marcin też, bo niby do czego i po co to chować? Ostatnio wnuki jeszcze znalazły parę leżących w lesie. Po tylu latach!
- A jak wyglądała kiedyś praca leśnika, panie Ludwiku? Wtedy, kiedy pan nastał w leśniczówce? - pytam, bo ogromnie mnie ta kwestia ciekawi. Sama mam w dalszej rodzinie leśnika, który, jak sam mówi, lasu na oczy nie widzi. Pracuje w zawodzie, owszem, ale w mieście, w biurze, robiąc jakieś statystyki. Nie z tym kojarzy się przecież praca leśnika. Czekam więc, co powie pan Ludwik.
- Oo, zupełnie inaczej niż dzisiaj - tylko las, las, las, nic więcej! Miałem nienormowany czas pracy. Na chorobę czasu nie było, człowiek najwyżej dłużej pospał i szedł pracować. A teraz? L-4 zaraz. Latem o czwartej już byłem na nogach. I do lasu. Ani soboty, ani niedzieli wolnej nie było. Zawsze znalazło się coś do zrobienia. Miałem pracowników, musiałem ich nadzorować. A do tego cały inwentarz, gospodarkę - świnie, krowy…
- Ten zawód to była prawdziwa służba! - podkreśla pani Kasia.
- Tak, zawsze tak mówiono - że leśnik służy. - dodaje pani Łucja z dumą. - Ale jak już mowa o wstawaniu, to ja wstawałam o trzeciej! Robiłam pranie, wsiadałam na rower i jechałam do pracy, do szkoły nr 60. Od piętnastu lat jestem na emeryturze, a byłam woźną. Nasz Marcin chodził do „Sześćdziesiątki”, a teraz Karol. Tu, koło leśniczówki, ludzie pojawiali się rzadko, człowiek się cieszył, jak kogoś zobaczył. Dojechać było trudno - błoto, kałuże, śnieg. Czasem dawało się tylko traktorem.
- Tę całą drogę Nadwarciańską i Bożywoja nazywaliśmy „autostradą słońca”. - uśmiecha się pan Marcin. - Bo jak świeciło słońce, to można było przejechać, a jak padał deszcz, to tylko traktorem albo komarkiem. Tak, wolno mi było jeździć komarkiem. Zupełnie inne czasy! Cha, cha, traktorkiem nieraz wyciągałem tych, co tu sobie przyjeżdżali nad Wartę i utykali.
- Ksiądz przyjeżdżał do nas w Wielką Sobotę potrawy święcić. Ale kiedyś było takie błoto, że nie dał rady - wspomina pani Łucja . -Sami musieliśmy iść. I tak już zostało.
- Kościół był kiedyś tam, gdzie teraz wikary mieszka, naprzeciwko tego bloku z Tivoli. - wyjaśnia pan Marcin. - Dla garstki ludzi, która tu wtedy mieszkała. Tam, gdzie Osiedle Cztery Pory Roku, tam był jeden gospodarz, na Rubieży wielki gospodarz Sztanka, potem Płaczek i to chyba wszystko w tej części Naramowic. Czterech czy pięciu gospodarzy miało ziemię. A teraz?
- Prawie piętnaście tysięcy mieszkańców. - mądrzę się, bo wiem to od pana Szabelskiego. (dokładniej rzecz ujmując - 14 tysięcy siedmiuset z hakiem, który to hak tworzą wynajmujący, a niezameldowani)
- Kiedyś leśniczy miał broń, nie to, co teraz. - mówi pan Ludwik . - Dzisiaj wielu leśników siedzi w biurach, my żyliśmy lasem. Telefonu tu nie mieliśmy, dopiero jak wybudowali fabrykę, pozwalano korzystać tam ze służbowego i to tylko z numerów alarmowych. Więc w razie pożaru najpierw trzeba było tam podjechać, a zanim się zadzwoniło i przyjechała straż, to już zdążyło rozpalić się na dobre.
- A ile sarenek malutkich wychowaliśmy! – chwali się pani Łucja. - Bo to jest tak: w razie zagrożenia matka ściąga na siebie pogoń i tak goni aż ją zagoni, a to malutkie sarnię potem gdzieś idzie, ktoś znajdzie, weźmie i przynosi. Myśmy ich tyle odchowali, że imion nie pamiętamy. A kiedyś mąż jechał na komarku, a Fred, nasz jamnik, biegł za nim. Mąż patrzy, a coś na Warcie się dzieje. Jakiś chłopak biega i krzyczy, że kolega się topi…
- Tatuś , tak jak był, w mundurze, błyskawicznie zaczął się przez wodę przegarniać, ale jamnik był szybszy, podpłynął i chwycił chłopaka w ostatniej chwili. Jamnik! - kończy pan Marcin.
Kiwając głowami, komentujemy wszyscy tę historię. Różne dzielne psy przewinęły się przez leśniczówkę, też można by o nich opowiadać.
- A jakie mamy zwierzęta tu w lesie? - chce wiedzieć Maciek.
- Sarny, dziki, szopy, bobry, jelenie, kuny. Ludzie mówią, że zwierzęta robią im szkody w ogrodach. A to myśmy tutaj przyszli! Zwierzęta były tu od zawsze. Co mają teraz robić? - rozkłada ręce pan Marcin. - Ale wiecie, co jeszcze się ciekawego robiło? Trzeba było liczyć szkodniki!
- Jak to liczyć? - zdumiewamy się z Maćkiem. - Robaki liczyć?
- Ano tak! - śmieje się pan Marcin i tłumaczy nam - mieszczuchom. - W listopadzie, po pierwszych przymrozkach, cały robaczy inwentarz wchodzi pod ściółkę, bo tam cieplej. I wtedy trzeba było znaleźć drzewa słabsze, podchorowane, obrysować koronę i grzebać tam, raz przy razie, 20 cm w glebie i wszystkie owady pozbierać, policzyć i opisać. I potem wysłać do Instytutu Badawczego Leśnictwa, a oni tam robili badania i mówili, czy las należy opryskać, czy zamknąć, czy co. Kiedyś liczyło się owady na ogromnych płachtach papieru, pilarz ścinał koronę i trzeba było utrafić, żeby ona spadła akurat na ten podłożony papier albo plandekę. Potem obłamać gałęzie i zobaczyć, co tam zostało na tym papierze. A pilarz nie zawsze mógł trafić, cha, cha! Oj, trzeba się było czasem natrudzić!
Z podziwem słuchamy z Maćkiem kolejnych wspomnień i opowieści. Ta leśniczówka to kawał historii. Takiej zwyczajnej, małej, ale przecież jednocześnie tak interesującej i godnej utrwalenia. Ile wydarzeń zabawnych, ważnych, czasem smutnych, złożyło się na tę piękną, rodzinną i naramowicką historię.
Tym bardziej szkoda, że leśniczówka nie jest już „miejska” . To tylko nazwa pozostawiona na budynku. Takie czasy…
Z ociąganiem podnosimy się z krzeseł, bo za oknami już mrok, no i naprawdę nie wypada tak się już zasiadywać. A jeszcze na pożegnanie zostajemy uraczeni domową naleweczką pani Łucji. Delicje! Dobrze było nam w tym domu.
- Dział: Z archiwum prasy regionalnej
- Czytany 5390 razy