Osioł z wronieckiego Rynku
- Napisane przez Daria Wajdeman-Waszyńska
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
- Wydrukuj Email
- Skomentuj jako pierwszy!
Przeszło 70 lat temu - w małym wielkopolskim miasteczku Wronki - miało miejsce wydarzenie, które doprowadziło okupantów niemieckich do granic wytrzymałości.... A wszystko to za sprawą pewnego osła z podwronieckiego folwarku... Niezwykłą historię tego czworonoga spisała Daria Wajdeman-Waszyńska - "Goniec Ziemi Wronieckiej" nr 4/2010.
"Codziennie o szóstej rano wjeżdżał (osioł) do miasta ulicą Sierakowską od strony Mączkarni. Drobiąc małymi kopytkami po kocich łbach, ciągnął za sobą mały wózek z konwiami mleka i skurczonym mleczarkiem siedzącym na koźle. Pojawiając się na ulicach wiodących do mleczarni, wzbudzał początkowo zainteresowanie wśród śpieszących do pracy mężczyzn i załatwiających ranne sprawunki kobiet. Dużo śmiechu i rubasznych żartów obijało się o jego długie uszy (...). Woźnica, tego, bądź co bądź egzotycznego zaprzęgu, czuł się nieswojo, obrażony w swych furmańskich ambicjach. Zły był na właściciela małego podwronieckiego folwarku o stołecznej nazwie Warszawa, że właśnie jego pieczy powierzył osła do wożenia mleka. Rad był, kiedy nareszcie z pustymi konwiami, mógł opuścić plac przed mleczarnią. Wstydząc się oślego zaprzęgu, pozostawiał go potem na zachodniej stronie rynku, a sam z koszem w ręku i torbą przewieszoną przez ramię znikał, aby załatwić sprawunki w mieście. W tym czasie największe zainteresowanie osłem okazywały dzieci. (...)
Gdy nastała wojna, oślego zaprzęgu zabrakło w mieście na kilka tygodni. Po tej przerwie osioł i jego pan musieli przyzwyczajać swe uszy do obcej mowy, która zapanowała w mleczarni. Polaków zwolniono natychmiast, a ich miejsce zajęli Volksdeutsche. Zauważyli też, że furmani ciszej ze sobą rozmawiają czekając na odbiór mleka, a potem szybko opuszczają Plac Wolności, jakby na ironię przemianowany na Adolf Hitler Platz. Panoszył się na nim gruby, czerwonogęby żandarm, przez Polaków celnie nazywany „buldogiem". (...)
Był 20 kwietnia 1940 roku. Szron tego dnia co prawda znikł wcześnie rano, lecz chłód nadal przejmował idących do pracy Polaków. Niemcy spali dłużej, bo dla nich 20. kwietnia był świętem z okazji urodzin Führera. Jednym sen był potrzebny do odzyskania równowagi po zbytnim przepijaniu sznapsem zdrowia i czci wodza w wigilię jego urodzin. Inni, bardziej przezorni, pozwalali sobie na dłuższy sen jakby w obawie, że może go im w przyszłości zabraknąć. (...)
Z niezwykłą gorliwością skorzystano więc z nadarzającej się okazji, aby zadokumentować swoje uczucia z okazji pierwszego obchodu urodzin Hitlera na podbitej ziemi. Już w przeddzień wieczorem, kto tylko mógł, włączył się do zorganizowanego pochodu. Maszerowali obficie oświetleni niesionymi przez siebie pochodniami. Szare i brudne tynki domów zdobiły odprasowane sztandary, których czerwień plamił faszystowski krzyż. Złożony z czterech, czarnych jak smoła szubienic, był doskonałym ostrzeżeniem dla ludzkości.
Na Rynek wkroczyli z dopalającymi się pochodniami (...). Ustawiwszy się w czworobok, odśpiewali "Deutschland, Deutschland, über alles", po czym wśród bryzgających iskier z gaszonych uderzeniami o bruk pochodni, rozchodzono się do domów lub restauracji. Rozlegające się później wśród nocy pijackie wrzaski i śpiew świadczyły o godnym przygotowaniu się do właściwego święta.
Nic więc dziwnego, że następnego dnia rano, dopiero po dziewiątej, pierwsi umundurowani hitlerowcy przywitali się na Rynku. Wśród nielicznie jeszcze zebranych, rej wodził niejaki Georg Rottenberg. Był on wodzem SA na terenie Wronek i okolicy. Polakom dał się poznać już w październiku 1939 roku, kiedy to jako feldfebel przez miesiąc kwaterował w mieście z kompanią Wehrmachtu. Pewny siebie, bił wtedy Polaków bez względu na wiek. Jednych dlatego, że nie zeszli na jezdnię, kiedy kroczył chodnikiem wypinając brzuch. Innych za to, że na czas nie zdjęli przed nim czapki. Kilku Polaków czekających na swą kolejkę u fryzjera pobił dlatego, że nie wstali z taboretów na jego powitanie.
Jak przystało na prawdziwego feldfebla, chodził tego dnia z założonymi na plecach rękami, wykrzykując uwagi i rozkazy. Już tylko nieliczni umundurowani hitlerowcy wchodzili na Rynek, bo zbliżała się dziesiąta. Młodzież zbierająca się po przeciwnej stronie Rynku, uformowała dwuszereg. Jej dowódca szybkim krokiem przemierzał go, ganiąc ostro stojących. Trudno mu było zaprowadzić porządek i wzbudzić atmosferę powagi godnej święconego dnia. Wesołość wywoływał bowiem stojący za ich plecami osioł, zaprzężony do mleczarskiego wózka. Strzygąc swymi długimi uszami patrzył z zaciekawieniem na to, co się wokół niego dzieje. Od lat czekał w tym miejscu na swego mleczarka, ale czegoś podobnego nigdy nie widział.
Kiedy donośny głos Rottenberga dotarł i do tej części Rynku, młodzież z Hitlerjugend i Bund Deutsches Mädel spoważniała. Wykonując polecenie swego "führera" stanęła wreszcie czwórkami. W odpowiedzi na to, trębacze stojący na czele, podnieśli fanfary do ust i z pierwszym krokiem zadęli marszowy hejnał. Osioł niespodziewający się tego drgnął i przysiadł nieco na tylnych nogach.
Fanfarzyści i idące za nimi czwórki skręcili przed stacją benzynową w lewo i przeszły przed stojącymi na chodnikach matkami, babciami, dziadkami i młodszym od nich rodzeństwem. Jeszcze jeden zwrot w lewo wystarczył, aby po przebyciu już niewielu kroków, dołączyć w wyznaczonym miejscu do oddziałów SA i SS. Umundurowani tworzyli teraz kwadrat, którego jeden bok stanowił samotnie stojący Rottenberg. Środek tej brunatnej figury geometrycznej znaczył wysoki maszt. Wciągnięcie flagi na jego chwiejący się szczyt, miało być początkiem uroczystości.
Już podeszło do niego dwóch SS-manów. Niższy wzrostem ujął płótno, a drugi linkę.. Potem na basowe wrzaśnięcie "Die Fahne hoch", flaga poderwała się i ruszyła w górę. Kiedy wśród powagi i ciszy bliska była środka swej drogi, rozległ się po przeciwnej stronie Rynku donośny ryk osła. Długie, wciągane do płuc "...iiiiiii", a potem wraz z wydechem wyzwalane "...hhaaaa", tłukło się o ściany rynkowych kamienic, z mocą wbijało się w uszy. Coraz nowe "iiiiiii hhaaaa, iiiiiii,hhaaaaa, iiiiii, hhaaaa" napełniały Rynek.
Nigdy przedtem nie słyszano, aby mleczarski osioł ryczał w mieście. Polacy twierdzą, że w ten sposób osły się śmieją. Niemcy chyba także. Wciągający flagę na maszt zdenerwował się i poplątał sznur. Stojący obok rzucał oczami na sczerniałego od wściekłości Rottenberga. A osioł ryczał z niezwykłą siłą dalej.
Wreszcie wzrok Rottenberga padł na grupę zdębiałych żandarmów. Żandarmi szybko ujęli w dłonie skórzane pejcze i truchtem ruszyli na przełaj. Czerwonogęby żandarm pierwszy dopadł osła i chwyciwszy przy samym pysku za uzdę, bił go nie bacząc, gdzie trafia. Zwierzę ucichło. Silnie trzymane nie mogło uciekać. Nagłe zjawienie się mleczarka przerwało ten akt zemsty. Żandarmi otoczyli go krzycząc głośno jeden przez drugiego. Nie mógł z tych wrzasków zrozumieć o co im chodzi. Stał osłupiały i blady. Nagłe uderzenie bykowcem przez plecy, a zaraz po nim drugie, które jak głębokie cięcie poczuł na szyi i z tyłu głowy. Osunął się na ziemię. Żandarmi z pośpiechem wrzucili mleczarka na wózek. Jeden z nich chwycił lejce i szarpiąc nimi, dawał znać zwierzęciu, aby ruszyło. Skierowany w przyległą do Rynku wąską uliczkę, znikł za zakrętem. Buldog tymczasem z miną zwycięzcy wracał na miejsce zbiórki, gdzie zdenerwowany Rottenberg wygłaszał już nieklejące się ze sobą zdania na cześć Führera. Na drugi dzień hitlerowski burmistrz Belau (przedwojenny kościelny w zborze ewangelickim we Wronkach) wydał zakaz pozostawiania osła na Rynku, a żandarmi codziennie kontrolowali czy mleczarek zarządzenie respektuje. Wśród ludności polskiej natomiast, zdarzenie to wywołało wiele wesołości. Z ust do ust podawano sobie, jak to w smutnych chwilach faszystowskiej okupacji: z Hitlera i jego wyznawców nawet osioł się śmiał.”
***
Powyższy tekst przedstawia najważniejsze fragmenty dotyczące historii „naszego osiołka”, zaczerpnięte z artykułu Juliana Zboralskiego pt. „Osioł z wronieckiego rynku”. Oryginalny tekst, którego egzemplarz znajduje się w zbiorach Muzeum Regionalnego we Wronkach, ukazał się w tygodniku „Niedziela” w latach 1945-1953 (dokładna data wydania nie jest znana z powodu niekompletnego numeru). Ciekawa, wzruszająca i pełna patriotyzmu historia osła z Warszawki jest jednak mało znana wśród mieszkańców naszej społeczności pomimo tego, że już dwanaście lat temu opisywał ją pokrótce śp. p. Janusz Łopata-Łowiński na łamach „Wronieckich Spraw”. Jest jednak sposób aby ją utrwalić na stałe! Sposób, który również proponował wyżej wspomniany regionalista:
„A gdyby tak ten autentyczny fakt uwiecznić w postaci rzeźby (płaskorzeźby) stojącej na Rynku? Byłaby to historyczna i turystyczna gratka naszego miasta”! Postać małego osiołka doskonale wpasowałaby się w zielony zakątek w centrum Rynku, a głaskanie jego roześmianego pyszczka na pewno przynosiłoby szczęście!"
Podwroniecki majątek Warszawa, z którego codziennie rano (nawet po wojnie) wyruszał ośli zaprzęg, również posiada swoją historię, którą opisał Mariusz Szalbierz w „Tygodniku Nowym”. Z jego artykułu „…. i tak pachniała maciejka” dowiadujemy się, że przed wojną ziemie te miały należeć do rodziny Kusztelanów, którzy mieszkali w pięknym budynku zwanym przez miejscowych „pałacem”. Po wybuchu wojny, właściciel folwarku Jacek Kusztelan i jego zarządca Teofil Machowina, uciekli razem na Wschód. Tragiczny los spotkał Jacka, gdyż pod Kutnem w czasie bombardowania został ciężko ranny. Jego towarzysz przekonany, że dziedzic nie żyje, zabrał mu dokumenty, na podstawie których sfabrykował akt przekazania majątku. Po zakończonej wojnie Machowina powrócił do Warszawy jako właściciel okolicznych ziem, zatrudniając miejscową ludność. Tymczasem Jacek Kusztelan przeżył, lecz jako żołnierz AK musiał opuścić kraj (zamieszkał w Anglii).
Warszawa pod Wronkami powstała, według regionalisty Piotra Pojaska, na początku XIX wieku., jako folwark należący do majątku w Nowej Wsi. Zaś swą osobliwą nazwę, folwark ten otrzymał, jak dodaje regionalista, od ówczesnego właściciela Antoniego Bazylego Dzieduszyckiego, zasłużonego dyplomaty w służbie ostatniego króla Polski (nazwa powstała najprawdopodobniej z tęsknoty za ukochaną stolicą, w której wcześniej pracował), bądź też od jego syna hrabiego Henryka (niektórzy badacze błędnie łączyli naszą Warszawę z pobliskim folwarkiem Łukaszewo, który obecnie nosi nazwę Ćmachówko).
Na zakończenie chciałabym bardzo podziękować p. Piotrowi Pojaskowi za pomoc w przygotowywaniu tego artykułu.
- Dział: Z archiwum prasy regionalnej
- Czytany 5315 razy